Sunday, August 2, 2015

O Powstaniu Warszawskim - Jozef Mackiewicz


Salve,
mamy kolejna rocznice Powstania Warszawskie AD 1944 ....
Przypomnę wiec artykuł mocarza polskiej publicystki Józefa Mackiewicza z 1947 roku :



Nasze publicystyczno-literackie pamiętnikarstwo wojenne ma w sobie coś z opowieści Gogola „Wij”. Krąg zarysowany kredą święconą, poza który sami sobie nie pozwalamy wykroczyć. Stąd deptanie na miejscu w otoczeniu licznych „tabu”, zamykających umowne horyzonty. W takim kręgu obraca się m.in. temat powstania warszawskiego, który wciąż nie schodzi ze szpalt i prawdopodobnie przez długi czas nie zejdzie. Żadne jednak z ujęć tego tematu nie będzie całkowite, dopóki nie będzie wolno mówić o pewnych sprawach. Tymczasem wszechstronna ocena ostatniej bitwy o Warszawę jako o stolicę suwerennej Polski musi wyjść z założenia właśnie tej suwerenności, tzn. uznania, że najeźdźca sowiecki (jeżeli nawet przyjmiemy, że nie był gorszy) był równy najeźdźcy niemieckiemu. Od czasu do czasu wyrwie się to komuś, ale zazwyczaj odskakuje się od tego prostego stwierdzenia w pląsach i ukłonach, a koniec końców, Bogiem a prawdą, nikt nie dał dokładnej definicji: czy Sowiety są naszym wrogiem, czy wrogiem nie są? Są najeźdźcą, czy nie? Odebrały nam niepodległość, czy nie odebrały? Czy „Kraj” to jest „Polska”, czy tylko obca okupacja? Czy panowie  Mikołajczyk-Bierut-Osóbka-Cyrankiewicz to quislingi, czy też jakieś pośrednie zjawisko: mieszanina „dobrej woli” z agentem NKWD, według fantastycznej recepty rosyjskiego kawału: „smies popa s wiełosipiedom”?
Sytuację tę zrodził sofizmatyczny termin „sojusznik naszych sojuszników”, nadany Związkowi Sowieckiemu jeszcze w r. 1943. Ta nieszczera i dziwaczna definicja mści się na nas do dziś.
Jeżeli natomiast wyjdziemy z założeń prostych, jasnych, ogólnie zrozumiałych i za „dobrych przedwojennych czasów” powszechnie przyjętych, określających mianem wroga każdego, kto najeżdża naszą ojczyznę, to i na powstanie warszawskie będziemy mogli popatrzeć obydwoma oczami, a nie, jak dotychczas, przymrużając jedno dyskretnie.
Na tej fatalnej sytuacji r. 1944 trudno zrozumieć, dlaczego ogół Polaków potępia akcję, której najoczywistszym celem było restytuowanie suwerennej stolicy z suwerennymi władzami i suwerennym wojskiem, wtedy, gdy rzecz ta była łatwa do zrobienia? Jeden wróg odchodził, drugi nadchodził. Pomiędzy tych dwóch wrogów wstawić niepodległy skrawek, ba, centrum Polski! Co w tym było głupiego albo zbrodniczego? Oczywiście, że nic, gdyby sprawę można było jasno postawić. Złożyło się jednak tak, że jeden z wrogów nie tylko odchodził, ale dogorywał. Natomiast tym drugim, który nadchodził, były Sowiety. A zatem ostrze akcji samo przez się skierowane by być musiało przeciwko nim. „Skandal!” „To by nas kompromitowało w oczach demokracji!”… Umówiono się zatem, żeby powstanie przedstawić w innym świetle, i w ten sposób spaczono jego sens od początku do naszych dni.
A jak położenie wyglądało naprawdę?
Odwrót armii niemieckiej był w pełnym toku. W ostatnich dniach lipca osiągał swój punkt szczytowy, a wraz z nim nieuchronny bałagan. O żadnej mobilizacji mężczyzn pod pretekstem robienia fortyfikacji nie było mowy. Głośniki radiowe nadały surowy rozkaz, aby „wszyscy zdolni od lat 16 itd.” zgłosili się z łopatami na wyznaczonym szeregu punktów zbornych, skąd ludzi zabiorą ciężarówki. Byli przekonani, że nie zjawi się nikt. Tymczasem tu i ówdzie poprzychodziło po kilkadziesiąt osób. Sam widziałem, jak na wyznaczonym m.in. pl. Narutowicza zebrało się ok. 70 (!) ludzi z łopatami, którzy daremnie czekali na przyjazd samochodów. Jednego z takich naiwnych spotkałem jeszcze o 11.30 na ulicy Filtrowej, gdy wracał z łopatą zniechęcony i zawiedziony (obiecano przecie wyżywienie i zapłatę).
W piątek i sobotę okna pobrzękiwały od dalekiej kanonady. Radio Londyn nadało wiadomość, że marszałek Rokossowski przeniósł swą kwaterę w orbitę widoczności Warszawy, i że stamtąd spogląda gołym okiem na stolicę Polski. 30 lipca al. Jerozolimskimi wycofywały się ostatnie tabory niemieckie, a później zaczęły iść czołgi za Wisłę. Na ulicach wisiały nie zrywane obwieszczenia delegatury podziemnej. Żałuję, że nie miałem aparatu, gdyż sfotografowałbym następujący dokument historyczny. Na rogu Brackiej i Widok, wokół obwieszczenia Delegatury Rządu, naklejonego na słupie, zebrał się tłum ludzi. W tłumie tym stało czterech „granatowych” policjantów i dwóch żołnierzy Wehrmachtu. Była 10 rano. Żołnierze ci pytali o drogę, a zwabieni zbiegowiskiem, zainteresowali się, co plakat zawiera, i odeszli następnie obojętnie. O 11 byłem na Pradze. Niemcy palili dworce i składy, jak się normalnie pali przed oddaniem terenu w ręce wroga. Powracając, na moście Kierbedzia zauważyłem, że jakiś spotniały kolejarz krzyknął do samochodu, którym jechali z Pragi (widocznie z frontu) kurzem okryci żołnierze:
Wie weit?!
Żołnierz, pokazując dwa razy po dziesięć palców, odkrzyknął:
Zwanzig Kilometer!
31 lipca z jednego tylko Dworca Zachodniego usuwano resztki wagonów. Nie było już ani porządku, ani kontroli. Każdy, kto chciał, mógł siadać i jechać bez żadnej przepustki. W takich warunkach powstanie, które wybuchło dopiero 1 sierpnia po południu, mogło liczyć na zupełny sukces i minimalne straty, co najwyżej w potyczkach z cofającymi się strażami tylnymi. Formalnie, przed świtem, Warszawa wyzwolona by była przez wojska polskie, a wkraczającego nowego najeźdźcę powitałyby suwerenny sztandar, zatknięty w suwerennej, wolnej stolicy. Otóż tego bolszewicy chcieli uniknąć za wszelką cenę.
Czy można się było spodziewać takiego ich stanowiska?
Do pewnego stopnia tak. Na czym więc polegał błąd w rachunku powstańców, który doprowadził do straszliwej katastrofy Warszawy?
Nie wiem, czy w ogóle można tu mówić o błędzie w rachunku logicznym. Bo jeżeli można było się spodziewać, że takie stanowisko zajmą Sowiety, niepodobieństwem było przewidzieć bezmiar zaślepionej, zaciętej tępoty Hitlera. Nawet po wszystkich doświadczeniach okupacji, nawet po zetknięciu się z tymi szaleństwami maniaka, który zatracił wszelkie poczucie rzeczywistości, nawet po tym całym krwawym tańcu epileptycznej polityki na ziemiach naszych i nie naszych.
Jakkolwiek sytuacja Niemiec była już wtedy beznadziejna, to choćby dlatego, że czepiały się one rozpaczliwie każdej pozostałej jeszcze możliwości, powinny się były uchwycić oburącz okoliczności, że na drodze marszu Armii Czerwonej stawała suwerenna Polska, nie uznawana i znienawidzona przez Sowiety. Że powstała możliwość nowych incydentów i powikłań w obozie sojuszniczym. W każdym razie z punktu interesu niemieckiego nic nie przemawiało za utrzymaniem ogniska powstania na tyłach swego frontu, a wszystko za pozostawieniem go oko w oko z Armią Czerwoną. Nawet gdyby z tego zetknięcia nie miało być chleba… Manewr Rokossowskiego był tak przejrzysty co do swego celu, iż nie mogli go nie spostrzec Niemcy. Rzecz była oczywista, nie podlegająca dyskusji.
Znam osobiście ludzi o głośnych i patriotycznych nazwiskach, którzy próbowali pośredniczyć w sprawie pozostawienia przez władze niemieckie zbytecznej broni. Pośrednictwo to zostało odrzucone, zarówno przez stronę niemiecką, jak polską. Z jednej strony emocjonalna zaciekłość przeważała nad interesem politycznym, z drugiej obawa przed cieniem nawet „współpracy” przeważała nad obawą i troską o dobro ojczyzny.
Krew, zalewająca oczy Hitlera, pomieszała mu resztę rozsądku. Wiadomo już dziś, że Warszawa to była jego osobista sprawa, jego „Angelegenheit”. W ten sposób, najmniej oczekiwany i nieprawdopodobny, podobnie jak w r. 1939, odnowił się antypolski pakt sowiecko-niemiecki, nie pisany wprawdzie i nie podpisany, ale niemniej namacalny, a bardziej krwawy. Hitler nazwał zupełnie słusznie powstanie „drugim Katyniem”. Gdyż podobnie jak pierwszy, doszedł do skutku wyłącznie w interesach sowieckich, z tą tylko różnicą, że wykonany nie rękami enkawudzistów, ale Niemców. Był to ich strony obłęd dosłowny i, doprawdy, trudno jest winić kierowników powstania, że go nie przewidzieli.
Charakterystyczne jest to, że dotychczas nie została poddana poważniejszej analizie raptowna zmiana stanowiska niemieckiego przy końcu powstania. A przecież rzecz rzucała się w oczy. Skreśleni zostali przez cenzurę „die polnischen Banditen”; powstańcom przyznano prawa armii regularnej. Wiadomo również, że wymaszerowujące po kapitulacji oddziały Armii Krajowej witano orkiestrą, i że gen. Bora zaproszono na liczne rozmowy, podczas których wysłuchiwać miał nowych propozycji. Oczywiście zrobiono to wszystko niezgrabnie, za późno i wciąż z tym tępym uporem i brutalną „herrenvolkowością”, która charakteryzowała politykę hitlerowską, a która odzierała wszystkich ich sojuszników z postawy suwerennej godności i spychała do roli posłusznych rabów, w rodzaju bałtyckich i ukraińskich oddziałów SS. Z tego punktu widzenia nie jest ważne, czy gen. Bór podczas tych rozmów pił herbatę, jak chce prasa bolszewicka, czy jej nie pił. Propozycje niemieckie odrzucił kategorycznie – i słusznie: gdyż w tym położeniu nie przedstawiały one żadnej rzeczywistej korzyści dla Polski. Ale ta kardynalna wolta w stanowisku niemieckim potwierdza w całej rozciągłości fakt, że gdy minął atak prywatnego szału Hitlera, odsłonił się zarys innej drogi, po której mniej więcej potoczyć by się winny wypadki, gdyby Hitler podobnym atakom szału nie podlegał i był w stanie kalkulować. Niewątpliwie przebieg powstania wyglądałby wtedy inaczej.
Naturalnie słowo „gdyby” nie jest w rozważaniach nad wypadkami minionymi słowem popularnym. Nie znaczy to jednak, ażeby dla zdobycia popularności wyzbywać się rozsądku. Cała sprawa powstania zwekslowana jest dziś na jednotorową propagandę i przedstawiana w ten sposób, jakby chodziło o to, że garstka bezbronnych szaleńców rzuciła się w niepoczytalnym stanie podniecenia i patriotyzmu na opancerzonego kolosa i za straty, jakie wywołała skutkiem swej lekkomyślności, powinna ponieść odpowiedzialność. Tak wcale nie było.
Powstanie warszawskie spowodowało potworne straty materialne. Straty te są do powetowania. Nie do powetowania są straty w zabytkach, dziełach sztuki, pomnikach itd. Co się tyczy strat w ludziach, wyglądają one inaczej, niż to przedstawia powszechnie przyjęta wersja. Himmler, ażeby odstraszyć Polaków od prób nowej akcji zbrojnej, oświadczył, że liczba ofiar wynosi ćwierć miliona. Dla tych samych celów bolszewicy podtrzymali tę cyfrę. Z naszej strony próbowano ją nawet wyśrubować do – trzystu tysięcy! Jeden z najznakomitszych polskich statystów wojennych, który był w powstaniu (nie mogę wymienić nazwiska ze względu na jego obecny pobyt w kraju), utrzymywał, że straty Armii Krajowej łącznie z ludnością cywilną w żadnym wypadku nie przekraczają pięćdziesięciu tysięcy.
W świetle tego wszystkiego trudno mówić o „błędzie” gen. Bora, który dał do niego hasło. Zastrzeżenie mogłoby budzić raczej jego obecne stanowisko. Gen. Bór przebywał w Ameryce i kilku krajach Europy i wszędzie, gdzie mówił albo udzielał wywiadów podkreślał, jak to Polacy wspomagali Armię Czerwoną w akcji, a jej dowódców podejmowali w Polsce śniadaniami i bankietami. Trudno zaprzeczyć, że w tradycji przywykliśmy do innych zwyczajów, które zresztą utrzymywane są w większości krajów. Nie zwykło się wrogów podejmować śniadaniami, gdy wkraczają, by odebrać terytorium i niepodległość. Toteż wydaje się, że niejeden cudzoziemiec, mniej zorientowany w subtelnościach politycznych labiryntów Polski, może wyrazić zdziwienie w taki np. sposób: „Skoroście im tak pomagali w opanowaniu własnego kraju i podejmowali śniadaniami na powitanie, dlaczego się skarżycie, że u was pozostali?!”.

Józef Mackiewicz „Wiadomości” 1947 nr 20 (59).


11 comments:

Dario T. W. said...

Lubie aktorstwo pana Bogusia Lindy - od czasów 'Matki Królów' etc, a czasem słucham tego co maja do powiedzenia osoby mediów rozrywkowych, i to tutaj uwazam za przednie, ergo pan Bogus min o Powstaniu Warszawskim http://www.stefczyk.info/publicystyka/opinie/linda-o-powstaniu-to-jest-duzo-prostsze,11296537515
Dodam, ze mój dziadek brał udział w Planie Burza i min szedł na odsiecz walczącej Stolicy ale nie przedarły się oddziały AK przez Kampinos, a brat mojego drugiego dziadka był Powstańcem Warszawskim, i walczył do końca przez cale 63 dni... Sława ich czynom i pamięci, moscipanstwo.

darajawausz said...

"prezydent Milosz Zeman w liście otwartym zapytał naukowców o to, czy znają wypowiedź Stepana Bandery: "Zabij każdego Polaka w wieku od 16 do 60 lat". "Jeśli tych słów Bandery nie znacie, nie możecie uważać się za specjalistów od Ukrainy. Jeśli jednak wypowiedź Bandery jest wam znana, to odpowiedzcie, czy zgadzacie się z nią lub nie" - napisał czeski prezydent.

Zeman kończy swój list przypomnieniem, że prezydent Wiktor Juszczenko ustanowił Banderę bohaterem narodowym, a teraz część Ukraińców chce tak uhonorować Romana Szuchewycza, dowódcę Ukraińskiej Powstańczej Armii. Czeski prezydent zaznaczył, że ten ostatni w 1941 roku strzelał we Lwowie do Żydów. "Nie mogę pogratulować Ukrainie takich narodowych bohaterów"- napisał Zeman. " http://widzianezdaleka.salon24.pl/661717,podziwiam-prezydenta

Dario T. W. said...

super sprawa i dyskusja
http://blogpress.pl/node/21400

Dario T. W. said...

Jan Peczkis na amazon.com http://www.amazon.com/gp/cdp/member-reviews/A3Q04XXGGED746/ref=pdp_new_read_full_review_link?ie=UTF8&page=1&sort_by=MostRecentReview#R2DNVULAKEFZQT

Dario T. W. said...

http://powstanie44.blog.pl/2015/03/26/historia-jednej-fotografii/

Dario T. W. said...

I Mackiewicz - https://www.youtube.com/watch?v=vfiyM_lUjDA

Dario T. W. said...

Józef Mackiewicz, Literatura contra faktologia
Proszę mi wybaczyć osobistą drażliwość. Jestem bodaj ostatnim z żyjących jeszcze w wolnym świecie Polakiem, który tam był i widział na własne oczy.

Odojewski napisał powieść, która być może jest doskonała; znam z niej tylko fragment. Sądzę jednak, że gdyby przedstawiał fragment, powiedzmy przykładowo: powstania warszawskiego, nie byłoby dopuszczalne aby termin wybuchu przeniósł np. z sierpnia na maj, lub czas trwania skrócił do tygodnia, albo przedłużył do daty dowolnej; poprzestawiał, poprzeinaczał ustalone szczegóły historyczne celem przystosowania do własnego pomysłu powieściowego. To samo można powiedzieć w odniesieniu do bitwy pod Monte Cassino, obozu w Oświęcimiu itd., itd. – jeżeli już ograniczymy się tylko do faktów własnej historii z ostatniej wojny, do której należał Katyń. Ale dlaczego nie rozciągnąć na całą historię w ogóle?

Jestem za ścisłością, gdyż wydaje mi się, że jedynie prawda jest ciekawa. Ale jednocześnie prawda jest z reguły bardziej bogata, i wielostronna, i barwna, niż wykoncypowane jej przeróbki. To tak jak człowiek, który wychodzi z sali wystawowej obrazów współczesnego abstrakcjonizmu, w letni, kolorowy dzień życia, i raptem uprzytamnia sobie o ile tamta sztuczność jest jednostajna i nudna w zestawieniu z różnolitością prawdziwego otoczenia. Prawda bywa też z reguły bardziej wstrząsająca, bardziej ponura, czy bardziej podniecająca, bardziej "sensacyjna" i bardziej "kryminalna" od wymyślnych sensacyjnych i kryminalnych powieści. Zupełnie nic widzę powodu odbiegania w twórczości literackiej od prawdy historycznej, ażeby wywołać zamierzony efekt "prawdy artystycznej".

Dlatego zabolało mnie, gdy Adam Pragier – którego uznaje za największego z polskich pisarzy politycznych – w artykule ogłoszonym w Wiadomościach stawia pytanie: ile nieprawdy jest w mojej powieści "Nie trzeba głośno mówić", i wyraża sąd, iż na pewno sporo, popełnionej w imię prawdy niejako nadrzędnej, "prawdy artystycznej". Usprawiedliwia ją przy tym przykładami z cytatów takich pisarzy jak Henryk Sienkiewicz, lub Jules Romain. Uważam tę ocenę za krzywdzącą. Albowiem ambicją moją było zawsze oddać prawdę jak najbardziej dokładną, chociażby z narażeniem na zły humor tych, którym jest ona nie na rękę.

Naturalnie, popada się przy pisaniu powieści w mimowolne błędy, jak ten np. ze wspomnianą już u mnie koleją do Dzisny; w przeoczenia wzrokowe, jak to wytknięte mi z wielu stron, że "otok 4 pułku ułanów nie był granatowy, lecz niebieski", i może dużo podobnych. Naturalnie, że w przystosowaniu do ograniczonych ram możliwości wyrazu literackiego w przedstawianiu prawdy, powieść wymaga pewnego przesunięcia, skoncentrowania tego wyrazu; pewnego "rozdzielnika na głosy" powieściowe w wypowiadanych zdaniach i nastrojach życia. Ale, sądzę, w sposób zgodny z tym co nazwałem: "konfrontacja losu człowieka z dokumentem historycznym".

Dlaczego w takim razie – słyszałem – nie ograniczyć się do samego dokumentu? Po co stosować formę powieściową na przydatek? Mnie się zdaje, że po to, aby oddać właśnie tej prawdy – całość. Bo jakże w innej formie przedstawić nie tylko rzeczy, ale wyrazić stronę duchową (Geist), emocjonalną minionych zdarzeń? Która bywa nie tylko drugą połową prawdy dokumentarnej, ale czasem nawet ważniejszą. Tego nie zastąpi najbardziej nawet precyzyjny, ale suchy zestaw faktów.

Może nie mam racji, ale wydaje mi się, że ją mam gdy powiem, że powieść sięga głębiej niż opis, sprawozdanie. Dlatego Odojewski ma rację, że podjął się nowej powieści o tematyce z wstrząsającej przeszłości dziejowej. O ile nie stanie się – jak wiele, niestety – literaturą contra fakty. Gdyż forma powieściowa jest, moim zdaniem, po to by uzupełniać, ale nigdy by zniekształcać prawdę.
http://hamlet.edu.pl/mackiewicz-katyn

Dario T. W. said...

Jacek Trznadel http://www.jacektrznadel.pl/index.php-option=com_content&task=view&id=64&Itemid=31.htm

Dario T. W. said...

Nowa, rozszerzona redakcja szkicu o książce Włodzimierza Boleckiego: Mackiewicz niezbyt prawdziwy. „Arcana” 2008, nr 82-82 (3-4). s. 256-263. Tutaj także pod zmienionym tytułem. http://www.jacektrznadel.pl/index.php-option=com_content&task=view&id=70&Itemid=31.htm

Dario T. W. said...

Józef Mackiewicz: KATYŃ. ZBRODNIA BEZ SĄDU I KARY. http://www.jacektrznadel.pl/index.php-option=com_content&task=view&id=67&Itemid=33.htm

Dario T. W. said...

Zofia Kossak-Szczucka - W artykule pt. "Od redakcji" czytamy: "Niniejszy [zeszyt] ukazuje się w oswobodzonej, wspaniałej Warszawie, walczącej jawnie, wolnej od niemieckiego okupanta. [...] Jesteśmy tym szczęśliwym i wyróżnionym pokoleniem, któremu zostało dane tworzyć historię i trzymać dłonie na kole sterniczym świata, nadając mu kierunek na wiele lat, (może wieków?) wprzód. Wierzymy, że jeśli ster ten pochwycą dłonie katolickie, świat dźwignie się z otchłani, w którą zepchnęły go ludzkie namiętności i ludzka ślepota. To przeświadczenie przymusza nas do działania. Lecz nam, katolikom, nie wolno działać ani siłą inną, niż moralna, ani walką, gwałtem lub przemocą. Wpływ na losy naszego kraju i całego świata możemy zdobywać tylko przez własny nasz ciężar gatunkowy, przez uzyskane zaufanie i szacunek nie-katolików". (w czasie Powstania Warszawskiego, w sierpniu 1944 r., "Prawda. Pismo polskich katolików świeckich") http://www.bankier.pl/forum/temat_40-rocznica-smierci-zofii-kossak-szczuckiej,5770804.html